Bogda Orzechowska, Telewizja Suwałki, Co robią telewizje lokalne podczas sytuacji kryzysowej?

Systemowe wsparcie ratunkiem dla telewizji lokalnych

Co robią telewizje lokalne podczas sytuacji kryzysowej?

Nie ma jednej odpowiedzi, ale syntetycznie rzecz ujmując szybko i rzetelnie informujemy, bo wiemy, że nie ma nic trudniejszego dla widza, niż lęk przed niewiadomą. Brak rzetelnej wiedzy to fake newsy, panika, teorie spiskowe. Człowiek świadomy, doinformowany im nie ulega. 11 marca 20 roku wszystkie ogólnopolskie media, we wszystkich serwisach mówiły o trwającym w Lombardii dramacie: epidemii, tysiącach zgonów i braku wszystkiego, co może być potrzebne w walce o ludzkie życie.

W Polsce rósł niepokój. Tego dnia suwalski ratusz zwołał konferencję prasową. Sztab kryzysowy i lokalny sanepid mówił o przygotowaniach, a ja postawiłam telefon na statywie i na facebooku transmitowałam ten przekaz na żywo. Za parę godzin miał 30 tysięcy odtworzeń. To pół mojego miasta. Dla drugiej połowy dałam to samo na antenę. Żadna ogólnopolska lub regionalna telewizja nie powiedziała mieszkańcom dowolnego miasta, że na ich podwórku ktoś robi wszystko, co możliwe, by ich miejscowość, nie stała się drugim Bergamo i że musimy współdziałać, aby to się udało.

Ogólnopolski komunikat „masz objawy dzwoń do sanepidu” podali wszyscy, ale my opublikowaliśmy listę podlaskich sanepidów z telefonami. Pobrano ją 70 tysięcy razy. Znowu byliśmy jedyni, którzy szaremu człowiekowi najwyraźniej dali bufor bezpieczeństwa, linę, którą można było chwycić i trzymać do utraty tchu.

Gdy ogłoszono lockdown wszyscy wydawaliśmy dużo więcej informacji, niż zazwyczaj. Prócz komunikatów, ostrzeżeń, zasad były to głównie odpowiedzi na setki pytań. Takich prostych: Czy można jechać do myjni? Jak dodzwonić się do poradni? Czy mogę wyjść z psem? Gdzie zrobić test? Jak załatwić sprawę w urzędzie? Były też zaskakujące choć zrozumiałe: Mam sąsiadkę pielęgniarkę – czy się zarażę? Skoro nas pytali – to znaczy, że nie wiedzieli.

Ale były też bardzo dramatyczne sytuacje: „Jak załatwić kartę zgonu, który nastąpił w domu, lekarz nie chce lub nie może przyjechać, zakład pogrzebowy wymaga dokumentu, a czas płynie....” Pomagaliśmy. Odbieraliśmy telefony, maile, smsy i reagowaliśmy.

Lokalne telewizje były źródłem kompleksowej informacji o tym, co się dzieje na lokalnym podwórku i przewodnikiem wskazującym jak się odnaleźć w zupełnie nowej i trudnej sytuacji. Z rządu, samorządu, od medyków, od państwowych instytucji, z telewizji publicznej płynęła lawina komunikatów. Ludzie w nich tonęli, ale ich nie zapamiętywali. Przekładaliśmy je na język codziennych sytuacji i publikowaliśmy. To działało!

Kiedy zrozumiałam, że mój trzyosobowy zespół może nie udźwignąć tego, co przecież dopiero się zaczyna, zdarzył się obywatelski cud. Pojawiły się smsy i maile, w których zgłaszali się do nas niecodzienni wolontariusze – prawnicy, specjaliści od zarządzania kryzysowego, medycy. Staliśmy się fabryką rzetelnej i potrzebnej informacji, ale i nowym, obywatelskim punktem kontaktowym. Ktoś nie wiedział - pytał, a nasza opublikowana odpowiedź rozwiązywała problem w kilkudziesięciu lub kilkuset domach jednocześnie. Taka była moc i skuteczność naszej informacji.

Codziennie podawaliśmy lokalne statystyki i przypominaliśmy, aż do znudzenia, zalecane zasady. Znakomicie współpracowało się z sanepidami, dopóki w listopadzie 20 roku, nie zakazano im udzielania informacji. Te, podobno „budzące niepożądaną sensację i panikę” cyferki, w rzeczywistości sprawiały, że nasi mieszkańcy wiedzieli jakie efekty przynoszą ich ich starania. Zniknięcie danych odebrano jako ukrywanie informacji, a to spowodowało, że wylały się teorie spiskowe, fake newsy, a w Polsce powiatowej narodziło się nowe słowo: „planemia”. Świat nie znosi próżni – albo rozprzestrzeni się prawdziwa informacja, albo fake news. Wybór należy do Państwa.

My znamy ciężar niesionego słowa i obrazu. Umiemy przewidzieć jego skutek. Nikt nie wie tak dobrze jak my, jakim słowem, obrazem i argumentem trafić do lokalnej społeczności, bo jej częścią jesteśmy. Ufają nam, bo nas znają, jeśli skłamiemy, to natychmiast nam to z całą mocą wytkną.

Promowaliśmy szczepienia, podawaliśmy adresy, telefony do punktów szczepień, zasady rejestracji, informowaliśmy o rządowych i lokalnych programach pomocowych, publikowaliśmy i wspieraliśmy dziesiątki różnych akcji. Za darmo. Gdybym wystawiła faktury za czas antenowy poświęcony w 2020 roku na komunikację dotyczącą tego kryzysu, miałabym jakieś 300 tysięcy złotych przychodu. Tymczasem po ogłoszeniu lockdownu zostało z nami 3 stałych klientów, a miesięczny przychód, czyli miesięczny budżet mojej redakcji sięgał ledwie 7 tysięcy złotych. To były pieniądze na pensje, zus, telefony, licencje, środki ochrony, rachunki za prąd i inne, wyłącznie niezbędne wydatki. Nadludzki wysiłek za nieludzkie pieniądze.

Pomogły nam środki z tarczy, jej część właśnie kończę spłacać. Pomógł nam też Google, cudem zdobyty grant z Urzędu Marszałkowskiego. I też cudem uzyskany kredyt.

Czy się bałam? Tak. Bałam się że nie wystarczy na zus i pensje, na prąd, bałam się błędu, przeoczenia, bo każda sankcja by nas zabiła, bałam się covidu – bo tv musiała działać. Mój mąż codziennie, po zdjęciu tego strasznego szpitalnego kombinezonu wracał do domu i przekazywał prośbę od personelu szpitala: informujcie, tłumaczcie, edukujcie. Miałam powiedzieć „nie”, bo nie ma pieniędzy?

Lokalne redakcje, prócz niezliczonych informacji i komunikatów kryzysowych, dawały na anteny lekcje WFu, pokazywały msze z lokalnych kościołów, pokazywały filmiki nagrywane telefonami przez instruktorów z ośrodków kultury, by dać choć chwilę wytchnienia rodzicom. Wymienialiśmy się pomysłami, materiałami, informacją. Nie zgasł żaden ekran lokalnej telewizji, choć trwał przecież zakaz produkcji i wszyscy każdą złotówkę obracaliśmy w palcach pięć razy. Dziś już nie ma pandemii, ale wciąż są inne kryzysy. Dwa tygodnie temu, późnym popołudniem, na jednym z suwalskich osiedli mieszkaniowych odkopano pocisk artyleryjski. Policja otoczyła wykop taśmą i odjechała zostawiając na miejscu funkcjonariusza w aucie na cywilnych numerach. Pytana przez komunikator o ewentualną ewakuację odesłała nas do saperów. Ci przyjechali 18 godzin po odkryciu niewybuchu. Gdy rano dzieci poszły do szkół po świadectwa, dorośli do pracy a seniorzy po zakupy, nagle ewakuowano osiedle. Wykop oczyszczono, amunicję wywieziono, a do nas zaczęły płynąć wiadomości od mieszkańców : prosimy o informację, kiedy będziemy mogli wracać do domów.

To od nas mieszkańcy się tego dowiedzieli, bo żadna służba nie powiedziała im ani o pojawieniu się kryzysu, ani o jego zażegnaniu.

Może to dlatego mówią o nas „telewizje dobrych wiadomości”.